Donat Wądołowski- Ostoja
Większość tak zwanych postępowych
mediów usiłuje wmówić nam, że za pierwszym razem George W. Bush wygrał wybory tzw. fuksem, a dokładniej
poprzez fałszerstwo. Z mojej pozycji jako wyborcy głosującego w Chicago wyglądało tu zupełnie
odwrotnie, demokraci szli wyraźnie na całość nie licząc się z niczym, ani nikim, aby tylko przepchnąć
na stołek Alberta Gore’a. Hasło ”Every vote is counting” było dla mnie żałosną
demagogią, żałosnego, zawiedzionego komika, być może tylko dla tego, że mój głos został
prawdopodobnie oddany właśnie na niego i to bez mojej wiedzy, ale bez najmniejszych konsekwencji dla autorów tego
typu pomysłów.
DLACZEGO W 2000r NIE
GŁOSOWAŁEM NA W. BUSHA?
Łza ciśnie mi się w kąciku oka na wspomnienie ostatnich wyborów
prezydenckich w USA. Długo będę je wspominać. Trwam w nadziei i w oczekiwaniu, że i te nadchodzące
będą równie podniecające i demokratyczne.
Im było bliżej wyborów, tym atmosfera nerwowości z dnia na dzień coraz bardziej rosła. W.
Bush był tak zajęty kampanią wyborczą, że nawet odpuścił sobie podpisywanie wyroków śmierci
w przodującym pod tym względem stanie Teksas. Kontrkandydat Albert do perfekcji opanował kocie ruchy, stepując,
rapując mając na uwadze zawładnięcie ciemnym elektoratem. To
on potem rzucił hasło: ”Every vote is counting”
(Każdy głos się liczy). Powtarzał go niestrudzenie, aż do chrypki, coraz bardziej płaczliwie,
aż do łez w oczach, kiedy zamilkł ostatecznie po decyzji sądu, kiedy aborcja „pregnant ballots”
(ciężarnych kart, tj. wybrzuszonych nie przedziurkowanych do końca) stała się faktem. Jednocześnie
ujawniając światu, że w kraju Arnoldów, Brusów, Czaków i Supermenów więcej jest mięczaków, niż
tych pierwszych, a których nawet nie stać na wysiłek fizyczny, jakim jest przepchnięcie drutu przez kartkę
na wylot.
„Udział w wyborach to największy przywilej obywatela USA”
ktoś kiedyś rzucił to hasło i zostało to na trwałe wpisane do amerykańskiego folkloru wyborczego,
chociaż jeżeli chodzi o przywileje to słyszałem o lepszych, ale niestety nie dotyczyły one bynajmniej
wyborców.
Również i tym razem chciałem prozaicznie olać przywileje, w czym
utwierdzały mnie do samego końca watahy aktywistów ciągnące od domu do domu i oferujące plakaty i
tablice wyborcze z nazwiskami kandydatów. Tablice wyborcze należy umieścić na trawniku przed domem, albo przykleić
plakaty we frontowych oknach, innej formy wyboru okazywania preferencji nie przewidziano. Jeżeli nie umieścisz plakatu,
nie postawisz tablicy, to za chwilę pojawi się ktoś i przypomni ci o tym, abyś sobie przypomniał,
zaoferuje ci nowy komplet materiałów. Brać i wybierać. Opornych nie ma wielu. Wiedzą, że po wyborach
na pewno nikt o nich nie zapomni. Wcześniej czy później przyjdą po prośbie. W tej czy w innej sprawie.
Albo ktoś się do nich zgłosi i trzeba będzie odpokutować.
Ekstaza wyborcza sięgała zenitu, nawet bliższa i dalsza rodzina starała
się namówić mnie na głosowanie na tego jednego, wybranego, mesjasza narodów Ameryki i Świata: George’a
W. Busha.
Dopiero
mała, pisana żartobliwym stylem wzmianka prasowa zmieniła moje nastawienie. Pójdę na wybory, zagłosuję,
bo coś na pewno się będzie działo, skoro rosyjska Duma wysyła swoich posłów w charakterze obserwatorów,
czy wybory będą przeprowadzone prawidłowo? To znaczy, że coś się będzie działo, to
znaczy, że GRU, FSB nie śpi.
Media informowały o wszelkich udogodnieniach dla wyborców, co zrobić, gdy ktoś przeprowadził
się do innego okręgu, gdzie składać wnioski i zażalenia w razie uchybień.
Oznaczonego dnia zaparkowałem przed lokalem wyborczym, mając przy sobie w charakterze
obstawy ojca, który miał mnie pilnować, abym nie daj Boże nie wyciął jakiegoś numeru ukochanemu
przez Polonię W. Bushowi. Kilka metrów dzieliło mnie od drzwi wejściowych, gdy nagle z krzaków obok wyprysnął
jak strzała w moim kierunku jakiś z wyglądu Arab. Wręczył mi szybko wydrukowany zestaw kandydatów
błogosławionych przez miejscowych aktywistów, równie szybko jak się pojawił tak szybko zniknął
w tych samych krzakach. Niczym rewolwerowiec dobyłem szybko komórczaka. Facet wyraźnie operował wewnątrz
zakazanej strefy, grubo ponad 10-krotnie łamiąc dopuszczalne limity. Ciągle w pamięci stały mi komunikaty,
aby wszelkie przejawy łamania prawa, poprzez nagabywanie wyborców w zakazanej strefie były natychmiast zgłaszane
do centrali. –Zadzwonię! Wypełnię swój obywatelski obowiązek!- przeleciało mi nagle przez myśl.
–Zaraz! Zaraz!- przyhamowała mnie druga półkula mózgowa, reprezentująca głos rozsądku. -Ile
to zeżre ci impulsów? Stracisz jak zawsze co najmniej godzinę, bo władza nie pracuje na akord. Poza tym ten
czas możesz spędzić o wiele przyjemniej i bez niepotrzebnych emocji. I masz coś przeciwko Arabom? I jak
by nie było przeciwko Partii Demokratycznej, którą reklamuje?
Wkroczyłem do lokalu. Była godzina 9 rano, mimo to do stolika przy, którym rozsiadła
się szacowna komisja wyborcza w składzie dwóch członków i jednego przewodniczącego, nota bene znowu Araba,
ustawiła się kolejka ponad 20 osób. Rzecz niebywała o tej porze, zawsze było luźniej. Stanąłem
na końcu i z nudów główkuję o przywilejach, w które się zaplątałem i o tym, że:
1.Wybory są wolne –nikt nikogo nie zmusza do uczestnictwa, każdy
obywatel może głosować lub nie. A ja ostatnim razem musiałem bawić się przez cały dzień
w ciuciubabkę wokół swojego domu z aktywistami, którzy do ostatnich chwil otwarcia lokali wyborczych próbowali uszczęśliwić
mnie na siłę i na siłę doprowadzić do urny. Tyle, że tamte wybory miały wyłonić
miejscowych kacyków, a ja nie miałem zamiaru ani uprzywilejowywać siebie, ani żadnego kandydata.
Z wolną wolą zmieniają się granice okręgów wyborczych. Niejeden ambitny
jankes o słowiańsko brzmiącym nazwisku przejechał się na tym, że na krótko przed wyborami wyskoczył
poza margines upatrzonego okręgu, bądź też poza margines przerzucono mu elektorat i szukaj głosów
w polu.
Poza tym wszelkie
wybory odbywają się wyłącznie we wtorek, co wymusza wolny w nich udział do maksimum, aby zagłosować
trzeba albo poświęcić czas przed pracą, albo po pracy, co wymaga czasami niemałych wyrzeczeń,
biorąc pod uwagę najczęściej 10-godzinny dzień pracy i nierzadko spory czas zużyty do niej na
dojazd.
Oczywiście
problemów tych nie mają bezrobotni. Co wykorzystuje skrzętnie czarny aktywista Jessie Jackson, dowożąc
ciemny elektorat całymi tabunami, wynajętymi do tego celu autobusami. W ten sposób, jak się później dowiedziałem,
w tych wyborach prezydenckich dotarło do lokali wyborczych w okolicach Chicago z łaski pastora ponad 100 tys. głosującego
żywca. Akcja spędu żywca była powszechna od Atlantyku po Pacyfik. Według założeń miało
to pozbawić wszelkich złudzeń George’a W. Busha, co do jego prezydenckich aspiracji. I prawie by się
udało, gdyby nie to, że o wyborach zadecydował sąd. Sąd, ale nota bene, w demokratycznym głosowaniu.
2.Demokratyczne. I tak w Chicago zawsze zwycięża
Partia Demokratyczna, jeżeli ktoś ma jakieś zastrzeżenia do tej partii, może zagłosować
na inną i wszystko jest w porządku, ale tylko do czasu, kiedy nie stanie się właścicielem własnego
domu. Bo jak niesie wieść gminna, eksponowana nawet i w mediach, poparta wieloma przykładami, może zdarzyć
się po wyborach, że zostaniemy nawiedzeni przez inspektora miejskiego, który zawsze znajdzie jakieś usterki,
co przy technologii budownictwa amerykańskiego, nie jest żadnym problemem, a potem przez kilka miesięcy na
przemian naprawiamy i meldujemy się w ratuszu, aż do rozgrzeszenia. A i mandacik nie jest rzadkością.
Miałem to dzikie szczęście, że mieszkałem przez płot obok miejscowego aktywisty. Taki Saszka
Korczagin w miejscowym wydaniu. Z powołania śmieciarz, który awansował z podawacza kubłów ze śmieciami
na kierowcę śmieciarki, zimą zaś dorabiał na miejskim pługu śnieżnym, z czego był
pożytek wymierny dla całej ulicy, która poza wszelkimi stopniami kolejności była zawsze odśnieżona
jako pierwsza i była to jego pierwsza zaleta. Drugą i ostatnią wyrobił sobie tuż po awansie z cuchnącego
tyłu śmieciarki na przód, a była nią niezwykle wybujała ambicja polityczna, oczywiście w szeregach
Partii Demokratycznej.
3.Tajne – głosowanie odbywa się w osłoniętej
z trzech stron małej przenośnej kabinie. Komputerową kartę do głosowania wkłada się do
odpowiedniego szablonu, na wierzchu, którego znajduje się książeczka z nazwiskami kandydatów. Przy każdym
nazwisku kandydata znajduje się mały otwór, w który należy włożyć szpikulec, (jeżeli mamy
zamiar głosować na niego) dziurkując w ten sposób kartę. Możliwe jest również głosowanie
ekspresowe według systemu jednej dziurki, szczególnie ulubione przez Murzynów. Dziurkujemy tylko jedną partię,
a co za tym idzie głosujemy na wszystkich kandydatów przez nią wystawionych bez bólu głowy i ku zadowoleniu
wszelkich aktywistów, bez względu na kolor skóry. Bo nie ważny jest kolor skóry. Ważne jest, aby do koloru
dobrać, jak najwięcej, a wtedy liczy się tylko kolor jeden –zielony.
Po raz pierwszy, gdy jak głodny pies na żarcie, rzuciłem
się na przywileje tzn. wziąłem udział w wyborach, i wyrąbałem w karcie ponad 100 dziurek, dumny
jak paw, szczęśliwy, że tak dobrze poszło rzuciłem się w kierunku urny.
-No! No! – zastopowało mnie przed urną – ten ballot (karta do głosowania)
trzeba sprawdzić!- poinstruowała mnie czarnoskóra pani siedząca obok urny. –Czy nie ma błędów
uniemożliwiających komputerowy odczyt?
Szybko obok niej pojawił się i mój sąsiad, do tej pory defilujący dumnie po
lokalu jak paw kaczym krokiem, drapiąc się na przemian raz w głowę, raz w miejscu, w którym plecy tracą
swoją szlachetną nazwę, przechodząc w cztery litery, co prawdopodobnie według jego ambicji miało
mu dodać powagi u wyborców, choć moim zdaniem wyglądało to na stymulację wzrostu szarych komórek,
których poziomem jedno miejsce nie odbiegało zbytnio od drugiego.
Pani poniosła kartę w kierunku światła i przez chwilę oboje delektowali
się moimi preferencjami, wiedziałem, że zaliczyłem wpadkę u sąsiada, bo odczyt wzrokowy takiej
karty nie sprawia nawet trudności dla debila, o co często podejrzewałem sąsiada, za to jego podejrzenia
w całości się potwierdziły: moje preferencje nie były demokratyczne, w każdym razie, jeżeli
chodzi o Chicago.
Dwa dni po wyborach w moim samochodzie poleciały dwie boczne szyby w drzwiach. Ktoś dziabnął je
wieczorem młotkiem i szkło rozsypało się w kryształki. Rano trzeba było iść do pracy,
więc operację kupna i montażu szyby odłożyłem do wieczora. Wieczorem samochodu już nie
było. Został odholowany przez departament śmieciarzy, w którym pracował mój sąsiad, na parking miejski.
Procedura odholowania porzuconego samochodu wymaga nalepienia przez policję czerwonej notatki na szybie, informującej
o 7 dniowym terminie na usunięcie samochodu. Mój wóz został odholowany w terminie ekspresowym z pominięciem
wszelkich procedur. 130 dolarów za holowane, 10 za każdy dzień postoju, dwie szyby po 100 dolarów każda- wstawiałem
już sam, to szmal, z jakim musiałem się rozstać w imię demokratycznych wyborów. Ale może był
to tylko przypadek, bo po prostu miałem uczulenie na sąsiada? Chociaż od tamtych wyborów, co najmniej pół
tuzina inspektorów uprzykrzało mi życie. Oficjalnie donosy składali moi lokatorzy, dopiero ostatni z nich Arab
puścił farbę, że inicjatorem całego przedsięwzięcia jest politycznie poprawny śmieciarz-demokrata.
Nic dziwnego, że stojąc teraz w kolejce kombinowałem,
czy warto znowu być krnąbrnym i czy przypadkiem odległość 5 mil (8km) związana ze zmianą
miejsca zamieszkania, a co za tym idzie i wardy (okręgu), to mimo wszystko nie za blisko i czy stać mnie będzie,
aby ponieść wydatki finansowe związane z ewentualnym uczestnictwie w zwycięstwie pana George’a W.
Busha? Tym bardziej, że jak zdążyłem zauważyć mój sąsiad-aktywista zagonił całą
swoją rodzinę do obsługi wyborów. Żonę obsadził przy stoliku do wydawania kart, córka obstawiała
urnę. Syn poszedł w ślady ojca, choć w jego przypadku nie był to awans, jako, że kilka miesięcy
wcześniej został przyjęty do US Army z zamiarem zostania pilotem helikoptera, armia potwierdziła widocznie
jego wysoką sprawność bojową, bo orzeł wylądował szybko -za kierownicą cywilnej śmieciarki
w mieście Chicago, teraz sprawdzał się na wyborach, idąc dumnie w ślady ojca, drapiąc się
na przemian raz w cztery litery, raz w głowę.
Już kilka osób dzieliło mnie od stolika. Sąsiadka
zasiadająca w komisji zdążyła zauważyć moją obecność, lecz zamiast wyszczerzyć
w geście powitania zęby zaczęła palić buraka, przechodząc w kameleona ze wszystkimi możliwymi
odcieniami kolorów na twarzy. -Nie poznajesz, nie trzeba- olałem babsztyla. Skupiłem się na stoliku, gdzie
głównym obiektem była gruba księga w rękach przewodniczącego- Araba, zawierająca spis wyborców.
Wyborca stawał przed przewodniczącym podawał
swoje nazwisko, bez legitymowania się żadnym dokumentem. Przewodniczący odszukiwał w księdze białą
stronę z danymi wyborcy, który umieszczał na niej swój podpis. Następnie biała kartka zostawała wyrywana
z księgi i na tej podstawie wyborca otrzymywał kartę do głosowania. W księdze wyborców zostawał
jednak ślad po operacji, różowa kartka, dokładna kopia i odbitka po białej stronie. Stanąłem
przed przewodniczącym i aby uniknąć literowania mojej godności, podałem mu prawo jazdy.
- What the fuck?- zaklął pod nosem Arab, dokopując
się do różowej, już wypełnionej i podpisanej kartki z moimi danymi, bo po białej kartce nie było
już śladu.
- Donat, ty nie możesz głosować, bo zmieniłeś
adres – zaskoczyła wreszcie sąsiadka.
- Oczywiście, że mogę głosować na
szczeblu federalnym i stanowym, nie mogę głosować na szczeblu wardy, co mnie zresztą mało interesuje.
Poznałem prawo wyborcze, od tygodnia powtarzają to w telewizji i radiu. Poroszę o kartę do głosowania.
- Nie dostaniesz.
- Czyżby dlatego, że
ktoś już za mnie zagłosował? Bo brak białej kartki i podpisana różowa świadczą wyraźnie,
że karta została pobrana, tyle, że nie poznaję swojego podpisu. – zwróciłem się w stronę
Araba, który uciekł oczami w stronę sąsiadki, dając do zrozumienia, że jest tu tylko marnym figurantem.
Z tyłu podniósł się jeden głos oburzenia, tylko jeden, reszta udawała, że nic się nie dzieje
i zgodnie z zasadą „time is money”, pojawiły się ponaglenia do odprawy pozostałych czekających. Nie dałem za wygraną, nie ruszyłem się o cal ze swojej pozycji.
- Prowokujesz problemy i
zaraz wezwę policję- podsumowała wydarzenie żona aktywisty.
Nauczony wieloma doświadczeniami, że o ile pojawia
się hasło „policja” w dyskusjach z urzędnikami, nie należy długo czekać, bo skutki
mogą być opłakane dla petenta. Policja zawsze stanie po stronie urzędnika, który jak by nie było
opłacany jest z tej samej kasy. Obróciłem się na pięcie i wyszedłem. Oszczędzając co najmniej
dzień czasu w pace, 100 dolarów kaucji, 500 dolarów dla adwokata, następny dzień sprawy sądowej i co najważniejsze
swoje nerwy. Dodając to do kupy i wliczając ewentualnie stracone dniówki,
wykalkulowałem, że na tych wyborach zaoszczędzę co najmniej w granicach od 1000 do 3500 dolarów. To już był wynik o jakim wielu mogłoby pomarzyć przy kalkulacji budżetu
domowego. Z zadumy wyrwał mnie ojciec. –I jak? Będziesz interweniował? Akurat najmniej o tym myślałem
w tym momencie, ale mimo wszystko trzeba było jakoś, chociażby dla satysfakcji ojca przepychać dalej George’a
W. Busha. No cóż, odżałuję te impulsy.
Zadzwoniłem pod centralny numer interwencyjny w Chicago. Straciłem 4 godziny. Rozmawiałem
z 6 osobami. Nikt nie potrafił mi wyjaśnić tajemnicy różowej kartki.
Podano mi trzy moje adresy zamieszkania, z których żaden nie pokrywał się ani z adresem w księdze
wyborców, ani z żadnym adresem z mojej pamięci, czy też adresem mojego nowego domu. Brygada działała
na zmęczenie. Stawiałem ostry opór, walczyłem o jeden głos dla W. Busha –„Every vote is counting”-
niestety, sprawa techniczna, ciała dała bateria w mojej komórce. Musiałem uznać wyższość
oponentów. Finito. Teraz już wszystko zostawało w rękach stanu Floryda i Sądu Najwyższego Stanów
Zjednoczonych.
I to im miały przypaść wszelkie splendory w
związku z nominacją George’a W. Busha na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Mimo wszystko nie poddałem się do końca.
Dwumiesięczny okres sporów wyborczych wykorzystałem na sporządzenie i wysłanie skargi do stanowego urzędu
dla stanu Illinois w Springfield. Niedługo minie 4 lata jak czekam na odpowiedź. Przez pierwsze 3 tygodnie skargi
przyjmowały także obydwa komitety wyborcze dla partii demokratycznej i republikańskiej. Odbywała się
licytacja jak w pokerze, kto ma więcej?
Pod koniec listopada już nie przyjmowano zgłoszeń
w komitetach wyborczych, dotyczących przekrętów, petentów odsyłano z przysłowiowym kwitkiem. Procedura
była powszechna od Atlantyku po Pacyfik. Gromadzenie i ujawnienie danych groziłoby kompromitacją obu partiom
i całej Ameryce.
A w tym 2004 roku zmieniłem reguły głosowania.
Już na dwa tygodnie przed wyborami oddałem swój głos poprzez głosowanie korespondencyjne tzw. „absency
ballot”. I na kogo miałem głosować? Dużego wyboru nie było. Chociażby dlatego, że
oponent popierany był przez Sorosa i jemu podobnych. Oddałem głos na Georga W. Busha.
Copyright Donat Wądołowski -Ostoja